Na lotnisku w Hurghadzie wylądowaliśmy zgodnie z rozkładem (tj o 2.30 w nocy). Z samolotu wychodzi się po trapie, w zasadzie zaraz podjeżdżają schodki. Od razu powitał nas gorący, nocny wiatr - jak po otwarciu piekarnika :) Lotnisko jest bardzo małe w porównaniu z naszym Okęciem (tzn. mniejsze niż Okęcie było w latach 70) No, nic dziwnego - w końcu Hurghada, to taka miejscowość wypoczynkowa jak Szczyrk czy Sopot u nas. Z zewnątrz budynek wygląda jak kilka postawionych do góry nogami, obok siebie dużych, białych lejków. Sklep wolnocłowy jest bardzo mały i w zasadzie nie ma co w nim kupić. Czynne są tam malutkie (1,5x2 metry) oddziały banków egipskich. Pieniądze leżą prawie na wierzchu, a sprzedający zagaduje przechodzących turystów aby u niego wymienili forsę, wiec od razu mogliśmy zasmakować arabskiej mentalności. Od razu też pojawiają się "usłużni panowie" z wózkami proponujący podwiezienie bagażu. Wywiezienie bagażu 10 metrów za budynek lotniska kosztuje (w przeliczeniu) parę dolarów! My nie skorzystaliśmy. Pierwsze co rzuca się w oczy po wyjściu z lotniska to palmy. Na skórze czuje się ciepłe, nocne powietrze, takie jakie jest w Polsce po bardzo upalnym dniu. Trochę czekaliśmy aż całość turnusu przejdzie przez odprawy celne, paszportowe i załaduje się do autokaru.
Po dotarciu do naszego hotelu (Horus) i zameldowaniu się poszliśmy do naszego pokoju na 1 piętro razem z boyem hotelowym. On wniósł nasze bagaże, pokazał nam nasz pokój, łazienkę i od razu włączył telewizor na jakiś erotyczny kanał. Uśmiechając się czekał na zapłatę. Daliśmy mu 1 dolara bo drobniejszych nie mieliśmy, a na lotnisku nie chcieliśmy wymieniać (kurs był taki sobie). Gdy boy już nas zostawił zaczęliśmy oglądać nasze mieszkanko i rozpakowaliśmy się. Chociaż Horus jest dwugwiazdkowy, to mieliśmy nienajmniejszy pokój (później spędzaliśmy w nim sporo czasu - nie było nam ciasno :), lodówkę, balkon, osobną łazienkę z wc, wanną (w której ze względów higienicznych się nie kąpaliśmy), prysznic i umywalkę. Czekoladki i wodę mineralną wstawiliśmy do lodówki, nastawiliśmy budzik na 10:45 i poszliśmy spać. Myśleliśmy, że śniadanie jest do 11:00 ale okazało się, że śniadanie było od 7:00 do 10:00 (kolacja od 19:00 do 22:00), lecz kucharze wiedząc, że my przyjechaliśmy nad ranem czekali aż zejdziemy na śniadanie! Prawie 1 godzinę i to wyłącznie na nas!!! Zaraz po śniadaniu spotkaliśmy się z naszą rezydentką(z VINGa) i poszliśmy na spotkanie informacyjne. Dowiedzieliśmy się trochę o tutejszych zwyczajach, co robić w razie choroby i o proponowanych wycieczkach. Po około godzinie wróciliśmy do hotelu, a pokój był już wysprzątany, ręczniki pieknie poukładane w łabędzie. Zaczęliśmy się śmiać, ale po chwili Marek zauważył, że komórka leżąca w szufladzie jest inaczej położona niż my ją zostawiliśmy. Od razu sprawdziliśmy nasze portfele i stwierdziliśmy, że wyparowało nam 20 dolarów :( (to byly najdrobniejsze banknoty, nie zdażyliśmy bowiem jeszcze nic wymienić na funty egipskie) Uznaliśmy, że to 'trochę' za dużo jak na bakszysz, chwilę poczekaliśmy żeby ochłonąć i posprawdzaliśmy resztę naszych rzeczy czy niczego nie brakuje. Byliśmy 20 dolarów do tyłu i w zasadzie nie liczyliśmy na zwrot tych pieniędzy, ale Marek poszedł do recepcji i powiadomił o kradzieży. Całą historię musiał powtarzać po parę razy kolejnym pracownikom i za każdym razem rozmowie towarzyszył głupawy uśmieszek i wmawianie, że pieniądze zostały wydane przez nas lub zgubione, albo leżą gdzieś za łóżkiem. Niby kiedy mielibyśmy te pieniądze wydać - w czasie snu? Marek napisał oświadczenie o kradzieży, które później dotarło do właściciela hotelu. Jeszcze raz musiał powtarzać tę samą historię i zakończył mówiąc, że ma nadzieje, że pieniądze znajdą się do jutra i nie będzie musiał powiadomić o tym zajściu naszej rezydentki, a co za tym idzie policji. Wlaściciel odpowiedział, że to nasza wina, że zostawiliśmy portfele w pokoju i on nic na to nie poradzi. A poza tym w hotelu jest sejf, z którego można bezpłatnie skorzystać. Niestety o sejfie dowiedzieliśmy sie zbyt późno. Przed wyjazdem specjalnie dowiadywaliśmy sięw VINGu czy w hotelu jest sejf ale pracownicy biura zawsze odpowiadali, że nie ma. Aby się odstresować poszliśmy na plażę i popływaliśmy sobie w morzu. Po paru godzinach wróciliśmy do hotelu, ale pieniędzy jak nie było tak nie było :( Gdy siedzieliśmy w pokoju usłyszeliśmy, że ktoś próbuje otworzyć zamek w naszych drzwiach. Zawsze w hotelu zamykaliśmy drzwi od wewnątrz, a w zamku zostawialiśmy klucz aby nam nikt nagle nie wszedł do pokoju w nieodpowiednim momencie. Marek podszedł do drzwi i je otworzył. Zobaczyliśmy mężczyznę, który był jednym ze sprzątaczy w naszym hotelu. Przeprosił nas i powiedział, że myślał, że nie ma nas w pokoju i chciał posprzątać. Gdy sobie poszedł domyśliliśmy się, że wcale nie chciał u nas sprzątać (drugi raz w ciągu dnia) tylko przyszedł podrzucić nam nasze ukradzione dolary. Po pewnym czasie właściciel hotelu poprosił Marka do swojego kantorka. W środku był jeszcze jakiś facet i ten sprzątacz, który próbował wejść do naszego pokoju. W czasie rozmowy sprzątacz stał a pozostała trójka siedziała. Okazało się, że to własnie on jest odpowiedzialny za sprzątanie naszego pokoju. Przyznał się także wlascicielowi, że zaglądał do naszej szuflady w której były portfele i telefon, ale nie zaglądał do środka portfeli, a tym bardziej nie wziął żadnych pieniędzy. Właścicielowi to wystarczyło, zaczął pouczać sprzątacza, że sprzątać ma na wierzchu, a nie w środku szuflady. Facet zaczął się kajać, przepraszać za swój błąd, ale nie przyznał się do kradzieży. Właściciel hotelu zaproponował Markowi, że odda mu te 20 $ (ze swoich prywatnych pieniędzy) w zamian za niepowiadamianie przez nas policji. Marek chcąc ich potrzymać w niepewności odparł, że musi się z skonsultować z żoną. Ogojgu nam zależało na odzyskaniu tych pieniędzy, w końcu było to około 100 PLN! W ciągu paru minut Marek zreferował Agusi półgodzinną rozmowę. Doszliśmy wspólnie do wniosku, że na pewno nie odzyskamy tych pieniędzy gdy powiadomimy policję, a w hotelu będziemy mieszkać jeszcze prawie 2 tygodnie (to był nasz pierwszy dzień w Egipcie!), więc gdy weźmiemy te 20 $ proponowane przez właściciela to tylko zyskamy: naszą utraconą forsę, przychylność właściciela i do końca naszego pobytu bezpieczeństwo naszego dobytku. Teraz to oni będą dbali żeby nam nic nie zginęło aby uniknąć kłopotów :) Razem weszliśmy do kantorka, oznajmiliśmy, że OK, przyjmiemy zwrot 20 $ od właściciela. On zadowolony odliczył nam tą kwotę i wręczając Markowi zwitek banknotów dodał, żebyśmy nigdy nie zostawiali pieniędzy w pokoju, tylko w sejfie, "bo to nic nie kosztuje" (akurat! - gdyby nie ta afera - na pewno pracownicy by od nas brali "opłatę manipulacyjną") Ucieszeni jak dzieci poszliśmy do pokoju i wychodząc na miasto prawie całą forsę złożyliśmy w depozycie hotelowym.
Nasz hotel był niedaleko centrum Hurghady, tuż kolo bazaru (souk po ichniejszemu) a do morza Czerwonego mieliśmy jakieś 200 metrów. Mogliśmy korzystać z plaży i leżaków hotelu Golden Beach (150 metrów dalej). Codziennie wędrowaliśmy na plażę razem z całym, niezbędnym ekwipunkiem: płetwami, maskami, fajkami, ręcznikami i kremem do opalania z filtrem 35. Oboje mamy jasną karnację i aby się nie spalić smarowaliśmy się zawzięcie i wróciliśmy do domu tylko trochę opaleni. Naprawdę warto było zabrać ze sobą sprzęt do amatorskiego nurkowania! Przez pierwsze dni pobytu eksplorowaliśmy każdy kawałek dna morskiego. Zobaczyliśmy sporo różnych gatunków ryb i innych żyjątek morskich. Niestety, całe dno jest tak "wysprzątane" przez turystów, że bardzo ciężko jest znaleźć jakąkolwiek muszlę, choćby najmniejszą :( Zawsze nurkowaliśmy razem, a to z dwóch powodów: po pierwsze jest fajniej i zawsze można podzielić się emocjami na gorąco z kimś bliskim (oczywiście na migi), a po drugie jest bezpieczniej. Przy naszej plaży był niewielki port, w którym kotwiczyły łodzie rybackie, turystyczne i zawsze gdy byliśmy blisko portu jedno z nas nurkowało i podziwiało widoki a drugie patrzyło czy nic na nas nie płynie - spotkanie z szybko obracającą się metalową śrubą napędową w wodzie nie byłoby raczej dla nas przyjemne... Na początku nurkowaliśmy połączeni sznurkiem, każde obwiązując sobie nim jedną dłoń. Jednak o wiele lepiej pływa się trzymając się za rękę, tak samo jak się spaceruje po ulicy. Uczyliśmy się także nurkować jednocześnie przygotowując się do czekającej nas wycieczki na rafy koralowe. Bardzo dużo czasu spędzaliśmy na nurkowaniu - w ciepłej wodzie 3 godziny mijały niezauważalnie, korzystaliśmy także z dwóch zjeżdżalni, oraz parę razy z dostępnych basenów. Na plaży stały leżaki, parasole i parawany. Gdy wybraliśmy sobie leżaczki i rozpakowywaliśmy się to zaraz pojawiał się jeden chłopak z obsługi i przynosił materace oraz ręczniki. Chyba raz zdażyło się, że chłopak przynoszący materace chciał od nas bakszysz ale nie ugięliśmy się. Wcześniej nasza rezydentka mówiła, że na plażach hotelowych bakszyszu się nie daje. Odpływ przy naszej plaży był coś około 2 metrów w pionie. Za to brzeg plaży przesuwał się wtedy mniej więcej o kilometr wgłąb morza. Wtedy chodziliśmy na "polowanie" na pamiątki.
Często tez chodziliśmy na ichniejszy bazar czyli souk (czytaj: suk). Prawie wszystkie sklepiki lub stragany miały w ofercie asortyment dla turystów. Były to wszelkiego rodzaju "papirusy" z liści bananowca, "bazaltowe" figurki z mydła lub gipsu, tandetne fajki wodne czyli szisze i wiele innych bębenków, różnych naczynek i galabii (czytaj: dżalabii), czyli długich sukni noszonych w Egipcie. Spacerując po bazarku ciągle słyszeliśmy angielskie "Hello!". W ten sposób sprzedawcy próbowali zwrócić na siebie naszą uwagę. W pierwszych dniach grzecznie odpowiadaliśmy na każde powitanie, nie wiedzieliśmy, że jest to znak dla sprzedającego, że jesteśmy zainteresowani jego towarem. W tym momencie zaczynała się rozmowa "skąd jesteście?", "jak się czujecie?", "czy pierwszy raz w Egipcie?". Często nasz rozmówca zaczynał o sobie opowiadać, jak się dowiedzał, że jesteśmy z Polski to często się Okazywało, że studiowali w Polsce :) itp. Następowała prezentacja towaru, zachwalanie go, a gdy zapytaliśmy się o cenę czegokolwiek to wtedy zaczynał on nam go wciskać, zapewniać, że jest on nam niezbędny. Zawsze jednak mówiliśmy, że akurat nie mamy przy sobie pieniędzy więc nie możemy teraz nic u niego kupić. Trochę to było męczące i nas okropnie denerwowało - w europejskiej mentalnosci raczej szanuje się cudzy czas... Chyba było to pierwszego lub drugiego dnia pobytu. Szliśmy sobie właśnie na plażę a tu nagle dopadł nas elegancko ubrany młody egipcjanin Muhammed. Zaczęło się od "Hello!", potem dowiedzieliśmy się, że jego wujek ma tutaj blisko swój sklepik z wonnościami. Byliśmy zaciekawieni i także przez grzeczność poszliśmy z nim do tego sklepiku. I to był nasz błąd! Siedzieliśmy tam chyba ze 40 minut, a on prezentował nam różne zapachy skoncentrowanych wonnych olejków. Olejki te nadawały się zarówno do kąpieli, jako perfumy jak i do masażu (oczywiście erotycznego!). Każde z nas chwaliło te olejki i wygadaliśmy się które nam się najbardziej podobają. Wobec tego przelał on do dwóch małych flakoników około 50 ml. po jednym dla każdego z nas, nie zważając na nasze protesty, że nie mamy pieniędzy przy sobie i że jesteśmy tu od niedawna, i musimy się jeszcze rozejrzeć co chcemy kupić, a niekoniecznie muszą to być wonne olejki (cena 60 funtów egipskich, czyli ~80 PLN). Uśmiechając się odparł, że on da nam te dwa flakoniki z wonnościami, a zapłacimy później jak będziemy obok przechodzić, ponieważ on nam ufa! Odparliśmy, że tak zrobić nie możemy i nie wzięliśmy olejków. Nie mieliśmy zamiaru ich kupować, a w ogóle to na samym początku zaproponował nam poczęstunek kawą i się go nie doczekaliśmy. Byliśmy więc usprawieliwieni, przynajmniej w naszych oczach. Potem do końca pobytu staraliśmy się go unikać,( chociaż parę razy Muhammed próbował nas zaczepiać i wciągać do rozmowy) i nie przechodzić koło jego sklepu. Kiedyś gdy spacerowaliśmy po souk'u weszliśmy do sklepu z pamiątkami. Bardzo miły sprzedawca zaczął nam opowiadać, że on nie urodził się w Hurghadzie tylko w Gizie i tam woził turystów, na grzbiecie wielbłąda. Trochę z nim porozmawialiśmy, trochę zachęcał nas do kupna jakiejś tandetki, ale nie było to tak namolne jak u innych sprzedawców. Powiedzieliśmy mu, że nie mamy teraz forsy i że jeszcze do niego zajrzymy. On z sympatii do nas wręczył Agusi malutkiego 1,5 cm. drewnianego, niebieskiego skarabeuszka mówiąc, że to na szczęście i powiedział, że Marek jest szczęściarzem, że ma taką żonę. Chociaż nie jesteśmy (jeszcze :) małżeństwem zawsze w Egipcie Marek mówił, że Agusia jest jego żoną. Zdecydowaliśmy tak ze względów bezpieczeństwa, ponieważ nie wiedzieliśmy jak muzułmanie zareagują gdy dowiedzą się, że jesteśmy tylko parą narzeczonych. Wykorzystaliśmy to gdy wałęsaliśmy się po Hurghadzie zbaczając z głównej ulicy i wchodząc między domy hurghadzian. Prawdziwe domy prawdziwych egipcjan - były straszne. Nędza, syf i malaria, ruiny, etc. Szwędając się po ichniejszych piaszczystych uliczkach weszliśmy na wielka górę piachu (ktorej nie rozebrali, gdy budowali hotele w Hurghadzie) z której był ładny widok na całą miasto. Podziwialiśmy widoki aż tu nagle podchodzą do nas jacyś dwaj żołnierze. Zaczęli pytać się co tu robimy, kim jesteśmy itd. Właśnie wtedy Marek przedstawił Agusię jako swoją żonę, bo wtedy egipcjanie mają większy szacunek do kobiety. Powiedzieli nam, że weszliśmy na teren wojskowy, ze cała ta góra to jednostka wojskowa. My na to, że nie wiedzieliśmy i że nigdzie nie było tabliczki informującej. Zaczęli nas zapraszać do swojego namiotu gdzie akurat jadło kilku innych żołnierzy. Chcieli nas oprowadzić po swoim obozowisku i nas ugościć. Z jednej strony fajnie byłoby zapoznać się z nimi i porozmawiać ale z drugiej strony baliśmy się troszkę o nasze bezpieczeństwo, więc podziękowaliśmy i wykręciliśmy się brakiem czasu. Schodząc na dół rozprawialiśmy o strategicznym znaczeniu tej góry piachu, która znajdowała się niemal w centrum miasta.
Parę słów o hotelu HORUS: pięciopiętrowy budynek betonowy (wszystkie hotele w Egipcie są betonowe, zaś chaty tubylców - z cegieł mułowych, rozpadających się po paru latach), żyjacy swą dawną świetnością. Pierwszy raz zobaczyliśmy też coś takiego: pośrodku dachu był otwór (tak z 10 metrów przekątnej) sięgający aż do parteru (czyli przez wszystkie 7 poziomow hotelu). Tak więc gdy padał deszcz (a zdarzyło się to kiedyś komuś w Egipcie?) to woda leje się wprost na hotelowe lobby na parterze. Acha - w hotelu jest winda, czynna 2 godziny rano i 2 godziny wieczorem :) Jak już pisaliśmy - kuchnia/restauracja jest czynna 7-10 oraz 19-22. Trochę dziwne godziny jak dla nas - na początku brakowało nam posiłku w środku dnia (potem kupowaliśmy sobie w sklepie bułeczki, lub wynosiliśmy ze śniadania :) Jedzenie w Horusie jest PYSZNE!!! Kucharz (i cukiernik w jednej osobie) podobno był sprowadzony z Kairu - wart naszym zdaniem każdych pieniędzy. Co posiłek czekały więc na nas pyszności, wspaniale też wyglądające. Niestety - nie jedliśmy niczego, co nie było gotowane we wrzątku, smażone, lub pieczone (bakterie!). Przepięknie wyglądające sałatki owocowe oraz warzywne - z żalem zostawialiśmy nietknięte. Dzięki temu Marek ani razu nie zachorował na ... brzuch :P Agusia niestety dość ciężko adaptowała się do egipskiej flory bakteryjnej i przez dwa dni nie wychodziła z łazienki. Hotel znajduje się tuż obok willi generała ichniejszej policji. Na 3 rogach jego domu wybudowane są budki strażnicze, w których siedzą policjanci z bronią gotową do strzału. Doszliśmy do wniosku, że nasz hotel ma najlepszą ochronę ze wszystkich hurghadzkich hoteli. Pewnego pięknego dnia (tam wszystkie są piękne!) siedzieliśmy sobie na krzesłach na balkonie i patrzyliśmy na willę generała, policjantów i ruch uliczny. Agusia ubrana była w krótkie spodenki i obcisłą koszulkę na ramiączka. Na dole koło budki strażniczej, która stała najbliżej naszego hotelu stało dwóch policjantów. Na początku rozmawiali ze sobą zerkając na nasz balkon, a później zaczęli śpiewać po ichniejszemu. W pewnym momencie Agusi zrobiło się trochę chłodno i weszła do pokoju po koszulę. Wychodząc z powrotem na balkon kończyła ją zakładać. Policjanci gdy to ujrzeli przestali śpiewać i pokazywali rękoma aby Agusia zdjęła tą koszulę, prosili, błagali i znowu zaczęli śpiewać aby zmiękczyć Agusine serce. Ta scena "balkonowa" trwała parę dobrych minut. Oboje byliśmy bardzo zdziwieni ich reakcjią i śmialiśmy się z tego aż do bólu brzuchów :) Ale w sumie nie ma co się im dziwić. U nich kobiety chodzą zakwefione i zawsze z pozyzwoitką. Odkryta moda zachodnia (czy europejska) dostępna jest tylko w telewizji kablowej (satelitarnej) lub u turystek, które traktowane są jak panie lekkich obyczajów. Raz tylko zdarzyło się Agusi gdy szła (razem z Markiem) w t-shircie i krótkich spodenkach po Hurghadzie, że jakiś stary, wysuszony egipcjanin w turbanie i galabiji na jej widok splunął na ziemię. Reszta egipskich mężczyzn tylko się oglądała z zaciekawieniem lub zagadywała.
Ostatni dzień w Egipcie spędziliśmy na "show" pod tajemniczą nazwą Alf Leila Weh Leila (gratisowe). Autokarem zostaliśmy podwiezieni do miejsca z baśni 1001 nocy. Wysiadając zostaliśmy przywitani przez kilku jeźdźców na koniach i kilkudziesięcioosobową orkiestrę na bębny i piszczałki. Wprowadzili nas oni do środka na dziedziniec i rozpoczęły się pokazowe tańce. Po nich zostaliśmy zaproszeni do restauracji. Przy każdym okrągłym stole było miejsce dla 6 osób. Podano nam m.in. tradycyjną egipską potrawę: kuskus z mięsem. Jedzenie było bardzo dobre, ale napoje były niestety płatne (my zapobiegliwie wzięliśmy ze sobą picie, tak jak parę innych osób). Kelnerzy oczywiście postawili na każdym stole po butelce białego i czerwonego wina (a nuż ktoś się skusi). Przy naszym stoliku tylko jedna kobieta powiedziała, żechce się napić, ale przy stoliku obok polaczki (nie Polacy) pootwierali wina i jeszcze zażądali piwa! Dopiero póżniej zorientowali się, że napoje są płatne, a oni nie mieli przy sobie żadnych pieniędzy. Nasz przewodnik musiał tą nieprzyjemną sytuację później odkręcać. Jeden z tych polaczków był pijany i zachowywał się głośno. Gdy podczas posiłku pojawili się egipscy tancerze i tancerki, i zapraszali nas do wspólnej zabawy na środku sali, to ten polaczek od razu się zgłosił i zaczął się wygłupiać. Agusia nie chciała tańczyć i parę razy udało jej się wykręcić od zaproszania, ale gdy podszedł do niej jeden z tancerzy a Marek ją wypychnął na środek, to nie miała wyjącia, i zaczęła pokaz. Po tańcach, swawolach i sutym posiłku każdy dostał bordową szatę i wyszliśmy na dwór. Na dziedzińcu stały klatki z różnymi zwierzaczkami: małpkami, papugami i sępami. Po paru minutach zajęliśmy miejsca na ławkach i zaczął się "show". W dole po arenie zaczęli jeździć akrobaci na koniach, wielbłądach, trwało przedstawienie opowiadające historię Szecherezady. Na nas "show" zrobił wrażenie trochę naciąganego. Trochę, bo uratował go późniejszy taniec brzucha w wykonaniu ładnej egipcjanki, która po zdjęciu niektórych części ubioru okazała się ... mężczyzną! Facet ten naprawdę był niesamowity, kręcił się przez 15 minut wokół własnej osi i później chodził prosto (!). Niestety my siedzieliśmy daleko od sceny i niewiele widzieliśmy :( Po zakończeniu całej imprezy wracaliśmy autokarem do hotelu i w konkursie urządzonym przez naszego przewodnika Marek wygrał ... dwa cukierki :)
Gdy wróciliśmy do hotelu zostało się nam około pół godziny do odjazdu na lotnisko. Postanowiliśmy w końcu obejrzeć "klub nocny" mieszczący się w podziemiach naszego hotelu. Podczas naszego pobytu namawiał nas parę razy na to szef naszego hotelu. Mówił, że można tam wypić alkohol, posłuchać muzyki, potańczyć a nawet natrafić na pokaz tańca brzucha :) Gdy schodziliśmy po schodach z klubu wypatrzyło nas kilku młodych egipcjan i zaczęli nas gorąco zapraszać do środka. Usadzili nas przy jednym ze stolików, jedna z dziewczyn zaraz przyniosła serwetkę i popielniczkę. Warto zaznaczyć, że tutaj kobiety były wymalowane i ubrane po europejsku. Proponowali nam drinka i coś do jedzenia, ale podziękowaliśmy (znając mentalność egipcjan pewnie zdarliby z nas niemiłosiernie) i powiedzieliśmy, że przyszliśmy tu z ciekawości popatrzeć jak wygląda nocne, egipskie życie. Wykręciliśmy się też czekającym nas niedługo lotem, tym że źle go znosimy i boimy się cokolwiek jeść i pić. Marek chcąc pochwalić ich klub powiedział, że czuje się tutaj prawdziwą, egipską atmosferę. Od razu kilka osób zaczęło protestować i objaśniać nam, że klub jest międzynarodowy a nie tylko egipski. Zaczęli wymieniać, że przychodzątutaj rosjanie, niemcy, francuzi , polacy i inni. Niestety nie zrozumieli o co nam chodziło :( Jeden z chłopaków o imieniu Aladyn (pokazywał nam swój paszport!) powiedział, że nagrał płytę razem ze swoimi braćmi i chętnie oni nam teraz zagrają i zaśpiewają. Zaczęli rozstawiać swoje instrumenty, ale niestety zaczęło nam brakować czasu. Z pięć minut tłumaczyliśmy im, że musimy za chwilę wychodzić na górę bo nie możemy spóźnić się na autokar, który zawiezie nas na lotnisko. Oni jak zwykle mówili, że nie ma się co spieszyć, ale my wiedzieliśmy swoje. Pożegnaliśmy się z nimi a oni z nami, pomachaliśmy sobie nawzajem i wyszliśmy na powierzchnię. Za chwilę podjechał autokar, zapakowaliśmy się do niego i ruszyliśmy w stronę lotniska.
Pod koniec jazdy nasza rezydentka ponownie ostrzegła wszystkich wycieczkowiczów o zakazie wywożenia choćby najmniejszych kawałków rafy koralowej (grzywna 500$ lub więzienie). Gdy wysiedliśmy z autokaru i zobaczyliśmy, że niektórzy turyści są trochę bardziej obszukiwani przez celników, trochę się wystraszyliśmy. Trzy 10 centymetrowe rafki zostawiliśmy pod latarnią, ale w zamian także tam znaleźliśmy kilka muszelek i kamień z odbitą muszlą. Znalezisko schowaliśmy do kieszeni i stanęliśmy w kolejce do odprawy celnej, która przebiegła bez najmniejszych kłopotów. Przy ometkowywaniu bagażu pracował jeden egipcjanin i do każdego turysty, który podawał mu bagaż wyciągał rękę i mówił "bakszysz, bakszysz". Wyobraźcie sobie taką sytuację na Okęciu! :)


<- WSTECZ

Copyright by GUSIEK © 2000