Po trzydniowym byczeniu się na plaży, zaciekłym nurkowaniu i zjeżdżaniu ze zjeżdżalni w niedzielę o 5:40 rano wyruszyliśmy na wycieczkę do Luksoru. Podróż trwała 4 godziny. Były 2 postoje, drugi w 'mieście' Safaga. Z tego co my widzieliśmy miasto to składa się z kilku budynków, w których stacjonuje policja. Z okien na pierwszym piętrze wystawały karabiny z zatkniętymi bagnetami oraz obok - głowy żołnierzy. Na szosie ustawiona była zapora, której pilnowało kilku mundurowych. Po obu stronach drogi stało po jednym żołnierzu zwróconym przodem do pustyni i wypatrującym CZEGOŚ nadchodzącego z głębi pustyni. Akurat trafiliśmy jak dwóch nowych dołączało do swoich kolegów i wchodziło na swoje posterunki obserwacyjne. Każdy z pilnujących był w pełnym rynsztunku bojowym żołnierza piechoty: miał kamizelkę kuloodporną, pełen (prowiantu?) plecak, hełm bojowy, manierkę :) i gotowy do strzału karabin. Żołnierze ci pilnowali (jak wymyslił Marek) także zbiorników wodnych, zbierajacych wodę z gór, dla miasta na pustyni - Hurghady. Jakieś 20 metrów od pierwszego budunku Marek wypatrzył małe bijące z ziemi źródełko. Trochę się przy nim pobawiliśmy zmieniając koryto płynącej wody tak, aby przepływało koło wegetujących w pobliżu roślin. Oczywiście zaraz się zleciały ichniejsze wróble. Zainteresował się tym również jeden z żołnierzy i zaraz pokazał innemu, i coś zaszwargotali po egipsku między sobą. Doszliśmy do wniosku, że niestety nie jest to samowytryskująca studnia artezyjska, lecz po prostu pęknięta podziemna rura doprowadzająca wodę ze zbiornikow (sa ogromne!) w Safadze do Hurghady. Następnie przejeżdżaliśmy przez góry. Nawet ciekawe - przez godzinę jedzie się po pustyni (0% wzniesienia szosy) a wokół - wąwóz (kanion) otaczających gór. Przy okazji - Morze Czerwone zawdzięcza swą nazwę otaczającym go górom zawierającym sporo rud żelaza i niklu. Podobno przejeżdżaliśmy nawet koło kopalni złota :) Po monotonnej jeździe przez pustynię, po minięciu ostatniej zapory policyjno-drogowej i już - wjeżdżamy do Queny, miasta oddalonego o 60 km od Luksoru. Bardzo ciekawie było zobaczyć "zwyczajne" egipskie miasto - nie budowane z myślą o turystach, ani nie powstałe dzięki zabytkom. Zadziwiła nas ilosc zieleni "miejskiej" oraz troska z jaka ją nawadniano. Zaraz w Quenie zaczął się kanał nawadniający, doprowadzający wodę z Najdłuższej Rzeki Świata - Nilu. I oczywiście - gdzie woda - tam życie. Przeważnie dzikie :) Pełno dziko rosnących palm, trzcin i innych lokalnych przedstawicieli flory. Pewnie ciekawi Was jednak Luksor. Właściwie nie wiadomo kiedy skończyła się Quena a zaczął Luksor - jechaliśmy wzdłuż kanału i nonstop były domostwa po jego obu stronach. Domy były szaro-brązowe, zbudowane z cegły robionej z mułu nilowego. Luksor (jako miasto) nie jest specjalnie ciekawy. Podobno atrakcją są dorożki :) (zapraszamy na warszawskie Stare Miasto). Godzina jazdy dorożką kosztuje 15 funtów (~ 20 pln).
Autokar dowiózł nas pod Karnak - kompleks świątyń sprzed 4 (albo 5) tysięcy lat. Aby uzmysłowić sobie ich ogrom (obecnie są sporo mniejsze) powiemy jedynie, że grubość murów pierwszego pylonu (widoczny na zdjeciach) wynosi ... 12 metrów! Do świątyni prowadzi nas aleja Sfinksów. Każdy z nich ma tułów lwa, a głowę barana. Wewnątrz kompleksu, Tarek opowiadał nam ciekawe historie o faraonach, ich rodzinach, intrygach i porażkach. Potem mieliśmy godzinę na robienie zdjęć - Agusia poleciała 7 razy okrążać posąg Skarabeusza (zgodnie ze wskazówkami zegara gwarantuje to dużo dzieci, a w przeciwną - szybkie zamążpójście :) Oczywiście nie trzeba dodawać, że okrążały go (z dużym zaangażowaniem) wyłącznie turystki. Potem pstryknęliśmy zdjęcie bogowi płodności. Legenda jest następująca: faraon ogłosił mobilizację wszystkich meżczyzn na kolejną wojnę. W domach zostały same "kobiety, starcy i dzieci". Ale okazało się, (po dwóch latach wojowania) gdy mężowie wrócili (wielu NIE wrociło) do żon, że czekają na nich małe bobaski. Dokonał tego jeden mężczyzna - podtrzymał populację Egiptu. Z zemsty, obcieto mu jedną nogę, jedną rękę oraz wyłupiono jedno oko (dziwne, ale takie są legendy :). Poskarżył się on bogom, że nie zobił nic złego, wręcz przeciwnie, no i bogowie go umieścili wsród siebie. Odtąd jest przedstawiany na freskach jako jedno- (i pol :) -nogi, jedno-ręki mężczyzna. Agusia chciała mieć z nim zdjęcie :)
Jak widać na niektórych zdjęciach do tej pory zachowały się resztki farby pokrywającej ściany i sufity świątyni. Dzisiaj kolory te są wypłowiałe, ale można sobie wyobrazić jakie wrażenie robił ten kompleks świątynny pięć tysięcy lat temu, gdy malowidła były świeżo położone. Na kliszy uwieczniliśmy także ogromne posągi faraonów (charakterystyczna postawa królewska: skrzyżowane na piersi ramiona z symbolami władzy, albo lewa noga wysunięta do przodu, zaciśnięte pięści, podbródek uniesiony wysoko), sporych rozmiarów kolumny z wyrytymi rzeźbami i pozostałości rampy, która była używana podczas budowy nigdy nie dokończonego pylonu. Pylon przy podstawie miał 12 metrów grubości! Później zajrzeliśmy do 3 świątynek poświęconych 3 boginiom. Największą i najlepiej zachowaną sfotografowaliśmy. Po wyjściu ze świątyni pomaszerowaliśmy do czekającego na nas autokaru i pozostałych uczestników wycieczki. Po drodze kilku egipcjan proponowało nam kupno pamiątkowych figurek (zrobionych z mydła), albo malowanych 'papirusów' (zrobionych z liści bananowca). Jeden ze sprzedających chłopców proponował kupno 10 cm. rzeźby Anubisa za 4 funty. Powiedzieliśmy, że nie mamy pieniędzy i nic nie kupimy. W końcu cena spadła do 1 funta, a następnie do 1 funta za ... 4 figurki. Nie kupiliśmy, ale Agusia skwitowała to stwierdzeniem: że może szkoda, że się nie kupiło trochę mydła za 1 funta (1,25 pln.)
Pojechaliśmy na obiad do jednego z luksorskich hoteli. Agusia zjadła trochę ryżu, a Marek normalny obiad, oczywiście bez warzyw. Po zjedzeniu pospacerowaliśmy trochę po mieście, ale nic ciekawego nie zobaczyliśmy. Następnie wsiedliśmy na zadaszoną łódkę motorową i popływaliśmy po Nilu. Woda jest w miarę czysta, a krokodyli nie ma (podobno są w górze rzeki za tamą asuańską). Widzieliśmy także feluki, ichniejsze łódki żaglowe. Cechą charakterystyczną jest żagiel, który wciągany jest poziomo a nie pionowo jak u nas. Po przeprawieniu się na lewy brzeg Nilu naszym celem była Dolina Królów. Autokar podwiózł nas do kolejki (ciuchci) na kółkach, która dowiozła nas przed wejście. Tam Marek kupił dla nas dwojga bilety do grobowca Tutenhamona (po 40 funtów). Okazało się, że tylko my oboje z całej wycieczki kupiliśmy te dodatkowe wejściówki. Razem z przewodnikami weszliśmy do jednego, najlepiej zachowanego grobowca. Taki grobowiec jest wydrążony w skale na długości około 50 metrów. Wysokość mniej więcej 5 metrów. Na ścianach i suficie mnóstwo scen wyrytych w skale, a następnie pomalowanych kolorowymi farbami. Od głównego korytarza odchodzą małe salki (1x2 metry), gdzie były umieszczone przedmioty codziennego użytku i żywność. Na końcu korytarza umieszczona jest komora grobowa, gdzie spoczywał sarkofag z mumią faraona. Drugim poleconym nam grobowcem był grobowiec Setiego II. Wyglądał on podobnie do poprzedniego, z tą jednak różnicą, że w środku stała gablota z mumią ... nie, nie był to faraon. Na tabliczce napisane jest, że są to zwłoki nieznanego egipcjanina. Przewodnik mówił, że jest to prawdopodobnie złodziej, który próbując okraść grobowiec został się tam już na zawsze. Przewrotność losu? Został nam się do zwiedzenia jeszcze jeden grobowiec. Zapytaliśmy się Tareka gdzie warto jeszcze zajrzeć. Polecił nam Ramzesa VI (albo Ramzesa IX). Podziękowaliśmy i zeszliśmy niżej w stronę grobowca. Nagle stanęliśmy jak wryci. Na kierunkowskazie było napisane: Ramzes VI grób nr 9, Ramzes IX grób nr 6! I bądź tu mądry! Poszukaliśmy Tareka i pokazaliśmy mu tą złośliwostkę. Powiedział, że jak chcemy to nas oprowadzi i weszliśmy do Ramzesa VI. Słuchając opowieści i podziwiając kunszt starożytnych egipcjan spędziliśmy w grobowcu około 20 minut. Następnie weszliśmy do grobowca Tutenhamona, jedynego jak dotąd grobu, który pozostał nietknięty przez złodziei aż do naszych czasów. Tutenhamon zmarł mając 18 lat, był więc stosunkowo 'biednym' faraonem. Jego grobowiec w porównaniu do miejsc pochówku innych władców jest mały. Położony jest między wejściami do 2 innych grobowców. Wchodzi się do niego z poziomu ziemi (wszystkie inne groby wykute są w ścianach wąwozu) i schodzi stromo w dół (ok. 5 metrów). Po prawej stronie znajduje się właściwa komora grobowa, w której została umieszczona gablota z sarkofagiem (były w sumie 3) i (podobno) mumią faraona w środku. Wszelkie sprzęty i akcesoria znalezione w grobowcu jak i złota maska pośmiertna zostały przewiezione do Muzeum Egipskiego w Kairze. Komora, w której spoczywa mumia faraona jest pięknie pomalowana. Kolory zachowały się bardzo dobrze. Najbardziej uwagę zwracają kolory: czerwony i złoty. Odnosi się wrażenie, że malowidła powstały całkiem niedawno, tak są kolory żywe i nasycone. Wszystkie farby oczywiście były robione z surowców naturalnych. Niestety, ściany grobowca pokryte są 5 milimetrowymi brunatnymi naroślami (chyba to jest grzyb). Jako jedyny z wszystkich grobowców jest on klimatyzowany, nie czuć tego charakterystycznego zapachu, który panuje w innych grobowcach i jest w miarę dobrze oświetlony. Będąc wcześniej w Muzeum Egipskim widzieliśmy mnóstwo rzeczy zabranych z tego grobowca. Teraz mogliśmy sobie wyobrazić jak to wszystko wyglądało w momencie złożenia zwłok Tutenhamona i wtedy gdy otwarto grobowiec po raz pierwszy od kilku tysięcy lat.
Potem z Tarekiem wsiedliśmy do ciuchci i podjechaliśmy na parking. Wchodząc do autokaru byliśmy spóźnieni 10 minut. Tarek powiedział, że mieliśmy kłopoty z policją i nie można było załatwić tego szybciej. Niestety, taka wycieczka jest zaplanowana co do minuty i często zwiedzanie przeradza się w maraton :( Następnym punktem zwiedzania była wizyta w pracowni alabastru. Na zewnątrz siedziało trzech młodzieńców. Jeden wiercił dziurę specjalnym wiertłem w sporej wielkości kawałku alabastru, drugi specjalnym narzędziem nadawał odpowiedni kształt z zewnątrz, a trzeci szlifował zrobiony już wazon. Wszystkie wyroby alabastrowe są woskowane, co powoduje, że są one matowe i wygładzane są wszelkie nierówności, lub odpryśnięcia. Wysłuchaliśmy pogadanki na temat: "jak się obrabia alabaster" i dowiedzieliśmy się po czym poznać prawdziwy alabaster i bazalt. Drugim punktem programu było oglądanie i kupowanie wazonów. Wybraliśmy dwa wazony, które przypadły nam do gustu. Większy z nich był biały w kształcie kielicha lotosu. Cena 220 funtów! Mniejszy był ciemniejszy, ale za to miał piękne, czerwone żyłki. Cena 120 funtów! Ale jak kupimy oba, to razem będą kosztować TYLKO 300 funtów! My mieliśmy przy sobie niecałe 180 funtów (plus 100 DM). Zaczęliśmy się targować, ale że nie mieliśmy w tym wprawy i rozmowa toczyła się po angielsku to kiepsko nam to wychodziło. Grunt, że sprzedający za nic nie chciał nam spuścić z ceny. Zdesperowani poprosiliśmy o pomoc Tareka. Zamienił ze sprzedawcą parę zdań i cena za duży wazon spadła do 150 funtów. My zaproponowaliśmy 120, a w sumie kupiliśmy go za 130 funtów. Po dokonaniu transakcji dostaliśmy na pamiątkę mydlanego skarabeusza :) Zadowoleni z zakupu zaczęliśmy oglądać inne wyroby. Widząc, że coś już kupiliśmy doskoczył do nas inny sprzedawca trzymając w dłoni 'nasz' mały wazon. Zaczął namawiać nas na jego kupno, cena jak poprzednio: TYLKO 120 funtów. Powiedzieliśmy, że już kupiliśmy jeden, a wogóle to już nie mamy tyle pieniędzy. On w odpowiedzi zaczął obniżać cenę: 100, 80, 60 funtów! Marek powiedział, że jak będziemy mieć 50 funtów to kupimy. Okazało się, że mamy 49,75 funtów. Facet nie chciał wierzyć, że więcej nie mamy, chciał zajrzeć do naszej portmonetki(!), ale mu nie pozwoliliśmy (było tam jeszcze 100 DM). Korzystając, że na chwilę się odwrócił do nas tyłem aby skonsultować się ze swoim szefem, Marek dał Agusi te 100 marek, żeby je schowała. Po skończonej rozmowie znowu zaczął nalegać, żeby mu pokazać wnętrze portmonetki. Teraz Marek chętnie pokazał mu 'wnętrzności' mówiąc, że to są nasze ostatnie pieniądze. Bez skrupułów wręczył nam wazon zabierając wszystkie banknoty. My zaczęliśmy domagać się gratisowego skarabeuszka. On powiedział, że nie ma mowy bo taki skarabeusz kosztuje 25 funtów. Zaproponował nam korale z drewnianymi paciorkami. Ale targowanie tak nam się spodobało, że twardo obstawaliśmy przy swoim. Skoro sprzedawca wyciągnął od nas 'ostatniego piastra' my mamy prawo chcieć darmowego skarabeusza, a w razie odmowy rezygnujemy z zakupu. Sprzedawca powiedział, żebyśmy mu dali paczkę Marlboro, którą zobaczył w Kubusiu (plecaczku). Ale my mu na to, że one są przeznaczone dla kogo innego. Zapytał się czy może mamy chociaż zapalniczkę. Nie mieliśmy, ale zaproponowaliśmy mu flamastry. Dostał 3 i zadowolony dał nam upragnionego, mydlanego skarabeuszka :) Wyszliśmy już czym prędzej ze sklepu aby nie dopadł nas następny sprzedający :) a i okazało się, że wycieczkowicze czekają już tylko na nas. Z całej grupy chyba tylko my zrobiliśmy zakupy 'alabastrowe', więc byliśmy najlepszymi klientami. I my byliśmy zadowoleni, a sprzedający egipcjanie pewnie jeszcze bardziej. Pieczołowicie ułożyliśmy wazony na półce w autokarze, aby przypadkowo się nie potłukły i ruszyliśmy w drogę powrotną.
Wyciągnęliśmy z Kubusia papierosy i Marek poszedł podziękować Tarekowi za pomoc w targowaniu, jednocześnie wręczając mu paczkę Marlboro. Nieźle go zaskoczyliśmy i Tarek powiedział, że jest to jego praca. Wracając na miejsce Marek usłyszał od kierowcy, że w czasie jazdy nie chodzi się po autokarze. Ciekawe w jaki sposób można dostać się do ubikacji jak ktoś już nie może wytrzymać? Skacząc po półkach przy suficie czy czołgając się? Po paru minutach zatrzymaliśmy się. Czekaliśmy na dostawcę cheesburgerów z MCDonalda. Jak tylko się o tym dowiedzieliśmy chcieliśmy zamienić nasze cheesburgery na coca-colę, ponieważ nie mieliśmy już nic do picia, a wszystkie pieniądze wydaliśmy na wazony, w których nie było ani kropli wody :( Niestety, na to było już za późno. Tarek obiecał nam, że coś wymyśli i za 10 minut przyniósł nam po puszce koli. Marek próbował umówić się z nim na zwrot pieniędzy (mieliśmy te 100 marek, ale nie było czasu aby wymienić je na funty), ale on się nie zgodził. Wobec takiego stanu rzeczy rzuciliśmy się na picie jak spragnione wielbłądy, dbając jednocześnie aby zostawić trochę na drogę powrotną. Wracaliśmy do hotelu w konwoju i na miejscu byliśmy przed 23. Byliśmy zmęczeni, ale nie tak bardzo jak po wycieczce do Kairu.

<- WSTECZ


Copyright by GUSIEK © 2000